Dom.


 

 Prawie rok temu wyprowadziłam się z rodzinnego domu. Marzyłam o tym od kilku lat, żeby się wreszcie usamodzielnić, mieć prawdziwie SWOJE łóżko, SWÓJ kubek, SWOJE miejsce. Swoje i za swoje. Chyba prędzej czy później w życiu każdego młodego człowieka nadchodzi taki moment. I mój nadszedł. Spakowałam rzeczy i wprowadziłam się do mieszkania mojej przyjaciółki, która również w tym samym czasie wybyła z rodzinnego domu. Miałyśmy wersalkę i mój gąbkowy materac, kilka pudeł i rozpadającą się meblościankę.

 Siedziałyśmy na środku mikro kuchni i otwierałyśmy wiertarką butelkę wina. Poczułyśmy, że wolność niniejszym nadeszła.

 A potem przyszedł poranek, praca, szkoła, praca, szkoła... Materac zamienił się w łóżko, książki znalazły miejsce na tanim regaliku z Ikei. I nie działo się nic. Nieśmiałe wkroczenie w dorosłość wcisnęło mnie w rutynę, jaka dotąd nie była mi znana.

 Odpoczynek znalazłam w sadzeniu nasion i obserwowaniu jak walczą z materią każdego dnia. Dokładnie tak jak ja i równie mało efektownie. Tak minęło 8 miesięcy, a ja za małą chwilę znowu się przeprowadzę. Tym razem do własnego domu. Czuję to samo zdenerwowanie i podniecenie co rok temu przed wyprowadzką. Może tylko kosztuje mnie to więcej stresu, bo teraz to będzie coś więcej niż dwa i pół metra kwadratowego. I będzie moje.


A czemu o tym piszę?

 Ponieważ to największa i najtrudniejsza podróż, w jaką wyruszyłam. I wcale nie wiem kiedy z niej wrócę, gdzie i kiedy poczuję, że jestem już na miejscu.

 Nie ma jej jak zaplanować, nie ma mapy, ani nawet celu.
Jedno jest pewne. Lepiej spakować się w jedną walizkę, żeby wyruszyć tam gdzie się chce, bez zbędnego bagażu.

   


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz